Johanna Prossegger – Zostałam uzdrowiona

ZOSTAŁAM UZDROWIONA W LORDES I W MEDZIUGORJU

Przed 33 laty, w lutym 1984 roku, gdy odbywały się igrzyska zimowe w Sarajewie organizowaliśmy jako Akcja Modlitewna Wiedeń pielgrzymkę z Kaernten do Medziugorja. Przypominam sobie, że jechała z nami wówczas pewna kobieta, która w pozycji leżącej transportowana była na ostatnich siedzeniach autobusu. Powiedziano nam, że bardzo pragnie pojechać do Medziugorja. Pochodziła z bardzo wierzącej rodziny, a towarzyszyła jej rodzona starsza siostra. To, co w niedługim czasie miało się wydarzyć w Medziugorju, było dla Johanny początkiem nowego życia.
Jeszcze widzę jej promieniejącą twarz, gdy z entuzjazmem opowiadała nam w kaplicy o swym doświadczeniu. Ponownie mogła usiąść! Dla nas to może brzmieć jak oczywistość, ale ona miała za sobą długą drogę cierpienia.
Po wielu latach zrodziło się w nas pragnienie przeprowadzenia z nią wywiadu, usłyszenia o dalszych kolejach jej życia i dowiedzenia się, jak przeżywała później dar uzdrowienia oraz o tym, jak w codzienności rozpowszechniała orędzia Matki Bożej z Medziugorja. Przyjęła nas w swoim mieszkaniu w Klagenfurcie. Pani Johanna Prossegger ma już 88 lat, lecz nadal pozostaje młoda duchem i z wielką serdecznością nas gości, opowiadając o ogromnej łasce, otrzymanej od Matki Bożej.
Dla wszystkich, którzy ją znają, jest od ponad 30 lat żywym świadectwem Bożego miłosierdzia. Jej dom jest wypełniony modlitwą. Na ścianach wiszą obrazy z Lourdes, Medziugorja, duży krzyż i figurka Matki Bożej z Fatimy. Wszystko to pozostawia w osobach ją odwiedzających głębokie doświadczenie bliskości Boga. Jesteśmy razem z nią bardzo wdzięczni Bogu za wielkie rzeczy, które Pan jej uczynił.

– Można powiedzieć, że przez minione lata byliśmy duchowo związani z panią ze względu na wspólną pielgrzymkę. Czy mogłaby pani krótko przedstawić się naszym czytelnikom?

– Nazywam się Johanna Prossegger. Urodziłam się 24.10.1928 r. i mam obecnie 88 lat. Wychowałam się na gospodarstwie w Himmelberg (Kaernten) w wierzącej rodzinie. Rodzice mieli nas dwanaścioro. Spośród nas dwóch braci zostało kapłanami, a trzy siostry wstąpiły do sióstr elżbietanek. Już odeszły do Pana.

– Jaki wybrała pani zawód?

– Początkowo chciałam iść śladem moich sióstr, lecz z powodu choroby mamy zdecydowałam, że się nią zaopiekuję. Dlatego też wybrałam zawód przedszkolanki, a później nauczycielki religii. Pomagałam też w Ameryce Południowej, w Boliwii, razem z moimi braćmi, w ramach austriackiego wolontariatu.

– Pierwszy raz spotkałem panią, gdy jechaliśmy do Medziugorja. Już przed tą pielgrzymką miała pani za sobą długą drogę cierpienia, a więc swoją drogę krzyżową. Czy mogłaby pani powiedzieć nam kilka słów o swoich problemach ze zdrowiem?

– Jak byłam młodsza chorowałam na gruźlicę, której skutkiem była rozedma płuc. Gdy miałam około 50 lat zaczęły się problemy z dolną częścią kręgosłupa, co doprowadziło do usztywnienia krę­gosłupa, dlatego nie mogłam siadać. A więc byłam zawsze zdana na czyjąś pomoc, np. aby się położyć musiałam najpierw uklęknąć.

– Co mówili lekarze? Czy dawali pani nadzieję, że kiedyś będzie mogła pani samodzielnie usiąść?

– Nie usłyszałam nic takiego, a wręcz przeciwnie: „Już nie będzie pani mogła usiąść.” Wszelkie możliwe badania lekarskie były jednoznaczne, zarówno w kwestii płuc jak i lędźwi. Pewnego razu mój lekarz rodzinny powiedział mi: „Czegóż pani oczekuje? Jeśli guma się rozciągnie i zepsuje to nie nadaje się więcej do użytku – tak jest z pani płucami.” W tym czasie nie mogłam wykonać wielu czynności, które dziś mogę robić.

– I wtedy podjęła Pani decyzję, by pojechać do Lourdes? Jaka była ta pielgrzymka?

– Byłam wieziona w karetce w pozycji leżącej. Ostatniego dnia mój stan pogorszył się do tego stopnia, że musiałam zostać z procesji przewieziona na noszach. Przyszło do mnie dwóch lekarzy. Bardzo prosiłam, bym mogła zostać w Lourdes. Chciałam tam umrzeć. Myślałam o tym, że nie przeżyję podróży powrotnej. Ale powiedziano mi, że koniecznie muszę wracać do Austrii.

– A więc chciała pani po prostu w Lourdes odejść?

– Tak, ale moje siostry powiedziały, że pojedziemy razem do Nevers, a później zobaczymy, co dalej. Jest tam pochowana św. Bernadetta. Tak też brzmi moje drugie imię. Powiedziały mi po jakimś czasie, że nawet sobie nie wyobrażam, jak trudno jest otrzymać ciało człowieka, który umarł w Lourdes. W drodze powrotnej coraz bardziej się uspokajałam.
Za kilka dni moja koleżanka z pracy zabrała mnie do lekarza specjalisty, który zajmuje się chorobami płuc. Siedzenia w samochodzie złożyła tak, żebym mogłam jechać na leżąco. Zapowiedziałam lekarzowi, że wiem, jaka mniej więcej będzie opinia, więc nie musi się wysilać i pięknie obchodzić tematu dookoła. Lecz on wziął do ręki wynik rentgenu i powiedział: „Nie wiem, o co pani chodzi. Jestem bardzo zadowolony z wyników i z tego, jak wyglądają pani płuca.”
Najpierw myślałam, że chce mnie uspokoić, więc opowiedziałam mu o poprzednich wynikach badań. Na co on dodał: „Ze swojej strony mogę tylko stwierdzić, że pani płuca wyglądają bardzo dobrze.”

– Czy wówczas pomyślała pani, że skoro pani płuca zostały uzdrowione w Lourdes, wybierze się pani do Matki Bożej do Medziugorja?

– To by było zbyt proste! Jeszcze wtedy nie znałam Medziugorja. Przeczytałam o nim dosyć przypadkowo, natrafiając w gazecie na informacje o pielgrzymkach. Zrodziła się we mnie jakaś tęsknota za atmosferą miejsca, w którym ukazuje się Matka Boża. Nie myślałam o uzdrowieniu, lecz o doświadczeniu Jej obecności. Choć nie wykluczam, że nieświadomie mogłam mieć motywację dotyczącą uzdrowienia. Miałam nadzieję, że będę mogła być blisko osób widzących podczas otrzymywania przez nich objawienia. Nie przejmowałam się wtedy, czy w ogóle będę mogła jechać. Miałam jedynie przekonanie, że nie przez przypadek ta gazeta trafiła w moje ręce. A skoro Bóg dał mi taką tęsknotę, to On się w tym na pewno nie myli. To odczucie przyszło do mnie jakby z zewnątrz, nie z wewnątrz, jako łaska.

– Przypominam sobie ten czas. Byliśmy grupą studentów. Był rok 1984. Poprosiliśmy ojców, żebyśmy mogli zostać w kościele na noc. Dużo się modliliśmy i śpiewaliśmy. Następnego dnia wchodziliśmy na Górę Krzyża i Górę Objawień. Jak popołudniu wróciliśmy, mówiono z wielkim przejęciem o tym, że doświadczyła pani uzdrowienia. Czy mogłaby pani opisać je ze swojej perspektywy?

– Wszyscy poszli na pielgrzymkę, a ja zostałam w bocznej kaplicy kościoła, w której niegdyś dzieci otrzymywały codzienne objawienia. Początkowo była ze mną moja siostra i jeszcze jedna osoba, ale po jakimś czasie wyszły na zewnątrz. Zostałam sama przed figurą Matki Bożej z Lourdes. Modliłam się za wiele osób i w wielu intencjach. Nagle usłyszałam w sercu głos: „Jeśli już tu jesteś, to pomódl się przynajmniej o takie zdrowie, abyś nie czuła się zdana na pomoc tak wielu osób.” Początkowo nie wzięłam tych słów poważnie, nie uznałam, że zostały skierowane do mnie. Nie oczekiwałam uzdrowienia i nie nastawiałam się na nie. I także nie przypisywałam tego głosu Matce Bożej.
Powoli jednak rozumiałam, że od strony ołtarza płyną słowa: „Teraz możesz już usiąść.” Pomyślałam sobie, że nieważne są wszelkie badania, skoro Matka Boża mówi mi, że mogę usiąść. Czym prędzej zaczęłam się podnosić i próbowałam usiąść. Zobaczyłam, że mogę to bez problemu uczynić! Nie wiem jak długo to trwało, ale w końcu usiadłam zwrócona twarzą do Maryi. Było to spotkanie, którego życzę każdemu.

– Zapewne był to dla pani ciężar, że była pani tak mocno zdana na pomoc ludzi z otoczenia. Przypominam sobie pierwsze komentarze, gdy zeszliśmy z góry. Niektórzy już wiedzieli i szeptali: „To, co się stało z Johanną jest cudem. Jakiś głos powiedział jej, że już może usiąść.” Jak pani to przeżywała?

– Było to doświadczenie wypełnione poczuciem bezpieczeństwa, duchowej pewności i jakby powrotu do domu. Wszystko było przeniknięte obecnością Matki Bożej. Wypełniała mnie radość, która odbija się echem przez całe życie i trwa aż do teraz.

– Jak potoczyło się pani życie od tamtego momentu? Co się zmieniło?

– Zostałam umocniona w prawdach wiary oraz w zaufaniu Bogu.

– Gdy pani wróciła do domu, co powiedzieli lekarze?

– Usiadłam naprzeciwko mojego lekarza, a on oglądał mnie, jakby zobaczył ducha. W pierwszej chwili nie wiedział, co powiedzieć. Było to doprawdy zabawne. (śmiech)

– I nigdy pani stan się nie pogorszył? Miała pani nawroty bólu?

– Nie, nigdy.

– Jak przyjmowali to świadectwo inni ludzie, którym opowiadała pani o swoim doświadczeniu? Czy skłonni byli wierzyć czy raczej nie? Czy może zachęceni pani słowami też chcieli jechać do Medziugorja?

– Wiele razy przyjmowali moje świadectwo z uwagą i z zainteresowaniem, dziękując razem ze mną Bogu. Jednak spotykałam się również ze sceptycznym podejściem do objawień. Niektórzy przekonywali się krok po kroku, ponieważ potrzebowali osobistego doświadczenia – to ono przekonywało ich serca. Najpierw człowiek zatrzymuje się na jakimś świadectwie, jeśli nie miał wcześniej do czynienia ani ze świętością, ani z cudem, ani z Matką Bożą. Ale jeśli ma odwagę otworzyć się i powierzyć się dłoniom Maryi… wszystko się od tego zaczyna, właśnie osobiste wejście w relację, spotkanie, doświadczenie Boga. Czasami przychodzi odczuwanie, wypełnia wnętrze, przypomina o obecności Boga i Matki Bożej. Można cały dzień, nawet całe życie skierować ku tej drodze życia w Ich obecności. Nie wiem, jak to opisać, ale życzyłabym każdemu tej pewności, która pozwala powierzyć się Bogu całkowicie, zaufać do końca. Jest się otwartym na to, co przychodzi. Odczuwa się pewność, stabilność, szybciej od­­najduje się właś­ciwą drogę – jakby powrót do domu w Bogu, który daje światło na ukierunkowywanie życia.

– Jaka jest pani relacja z Matką Bożą od czasu usłyszenia: „Możesz usiąść”?

– Jeszcze mocniejsza niż wcześniej.

– Czy chciałaby pani ponownie Ją usłyszeć?

– Tak, a któżby nie chciał?

– Co powiedziałaby Jej pani teraz?

– Cieszę się, że jest tak blisko. W życiu nie potrzebuję już szukać sensu, bo już go odkryłam.

– Jak przeżywa pani teraz mszę świętą? Czy również to doświadczenie zostało pogłębione?

– Już w domu zostaliśmy nauczeni głębokiego przeżywania mszy świętej, jednak czułam, że przeżywam ją niejako „z zewnątrz.” Teraz natomiast jest to dla mnie przeżywanie mszy świętej „od wewnątrz”, czyli w głębi serca.

– Kilkakrotnie była Pani z o. Slavko w TV ORF. Spotykała go pani. Jakie jest pani wspomnienie tej relacji?

– Odnosiłam wrażenie, że chodzi w świetle. Także pewność, z jaką mówił, często była pocieszeniem, umocnieniem, przynosiła uwolnienie. Jego pewność pochodziła z osobistego oddania całego siebie w ręce Boga i ufania w Jego obecność.

– Może pani spojrzeć wstecz i zobaczyć życie bogate w rożne doświadczenia. Co chciałaby pani przekazać naszym czytelnikom, którzy są związani z Medziugorjem? Czy mogłaby pani skierować do nas kilka słów, które byłyby zachętą i wsparciem na drodze świętości, do której zaprasza nas Matka Boża? Jak zachowywać się, gdy przychodzi czas ciemności, wątpliwości? Z pewnością przeżywała pani takie okresy w czasie dźwigania swojego krzyża związanego z chorobą. Jaka byłaby pani zachęta?

– Można tylko odwołać się do źródła. Każdy z nas ma tak różne doświadczenia i tak inaczej je przeżywa. Ważne jest, by odnosić swe przeżycia do Słowa Bożego, wówczas wszystko nabiera innego sensu. A jeśli zaczynamy patrzeć z poczuciem sensu na to, co przed nami, co mamy do zrobienia, odnosimy zwycięstwo.

– Dziękuję za rozmowę.

– To ja mówię wam „Bóg zapłać!”, w końcu dzięki wam mogłam odwiedzić Medziugorje.

Wywiad prowadził Maximilian Domej.